Dyslalia. Afazja. Apraksja. Zaburzenia karmienia. Ankyloglosja. Jąkanie. Rozszczepy wargi i podniebienia. Autyzm. Mutyzm. Opóźniony rozwój mowy. Dysleksja. Zespoły genetyczne. Zespół Downa. Niedosłuch. Wczesna interwencja logopedyczna. Wady wymowy. Zaburzenia miofunkcjonalne. Dwujęzyczność. Logorytmika. Zajęcia grupowe. Profilaktyka logopedyczna. Sporo tego.. a to i tak tylko niewielka część logopedycznego świata zaburzeń, problemów i pracy jaką wykonujemy MY – LOGOPEDZI
I teraz wyobraźcie sobie, że w każdym z tych „działów” mieści się po trochu anatomii, psychologii, neurologii, stomatologii, ortodoncjii, pediatrii, fizjoterapii, fonetyki i fonologii, pedagogiki i tak dalej. Jednocześnie każda z tych dziedzin jest zupełnie odrębną jednostką wymagającą innej szczegółowej wiedzy, innego podejścia terapeutycznego, innych działań z pacjentem, innych konsultacji specjalistycznych.. uff można nieźle namieszać sobie w głowie. Tymbardziej teraz, gdzie szkolenie goni szkolenie, kurs goni kurs, a pęd za byciem najlepszym przeradza się w wyścig szczurów. Jak to mówi stare mądre przysłowie: jeśli chcesz być od wszystkiego możesz okazać się do niczego.
I trochę tak właśnie jest z logopedią. Z jednej strony dobrze mieć wiedzę z różnych dziedzin, jakieś pojęcie o różnych zaburzeniach, różne pomysły na terapię.. pytanie tylko JAK w praktyce przekłada się to na dobro pacjenta? Kiedy chcemy pracować z każdym, znać się na wszystkim i każdemu pomóc mimo wszystko. Szukamy więc coraz to nowych kursów, czytamy kolejną książkę albo artykuł, odkrywamy kolejne karty i chcemy wiedzieć wszystko. Dzisiaj dostęp do wiedzy jest ogromny, oferta szkoleniowa bogata, a możliwość rozwoju niemal nieskończona. Widzę i z przykrością stwierdzam, że coraz częściej stawiamy na ilość, a coraz rzadziej na jakość. Rodzi to we mnie trochę skrajne odczucia. Ciągłe poczucie niewiedzy, braku wystarczającego wykształcenia, odpowiedniej specjalizacji, różnorodnego doświadczenia, aż wreszcie frustracji, że tak niewiele wiem i nie jestem w stanie wiedzieć wszystkiego. Co się stało, że to poczucie winy przerodziło się w siłę i chęć rozwoju zamiast strachu, że nie dam rady? Dojrzałam, tak samo jak dojrzało moje spojrzenie na logopedię. Jak wyglądała ta droga?
Po studiach najlepiej pracowało mi się z maluchami z ORM (pewnie dlatego, że kilka miesięcy spędziłam pracując w żłobku, a studia przygotowały mnie do jednego, mocno ukierunkowanego sposobu pracy). Po drodze miałam też młodszych i starszych pacjentów z autyzmem, zespołem Aspergera, dysleksją, rozszczepem podniebienia, jąkaniem, dyslalią i brałam ich pod swoje skrzydła bez zastanowienia. Przecież logopeda to logopeda, musi się z tym zmierzyć i sobie poradzić, a koniec końców tonęłam w książkach, artykułach, konsultacjach i terapiach, które nie do końca potrafiłam prowadzić. Najczęściej jakoś szło, bo miałam jakąś wiedzę, zdobywałam jakieś doświadczenie, szukałam jakiś szkoleń i wciąż się czegoś uczyłam, a mimo wszystko nie czułam w tym „mojej działki logopedii”.
Później zaczęłam pracę w przedszkolu, tam pochłonęła mnie dyslalia – nie ta, którą znałam ze studiów – bo zasoby mojej wiedzy i kilkuletniej nauki szybko zweryfikował czas i doświadczenia na żywym organizmie. Zaczęłam zgłębiać ten właśnie temat, jeździć na sprawdzone szkolenia i kursy do doświadczonych praktyków, czytać specjalistyczne książki, zastanawiać się nad sensem moich działań. Zaczęłam szukać przyczyn, dostrzegać zależności, uczyć się anatomii, zgłębiać tajniki budowy i pracy języka, zwracać uwagę na oddech, mięśnie, zgryz, postawę ciała, patrzeć bardziej holistycznie i wtedy dopiero zobaczyłam możliwości pracy logopedy. Poczułam, że to jest TO – dyslalia! Mechanika narządów artykulacyjnych, anatomia, czynność, jakość, dokładność, precyzja, funkcja, zależność, płynność.. aż mam ciarki na plecach gdy widzę jak krok po kroku terapia nabiera kształtu, a ja wiem co, kiedy i jak zrobić, by wydobyć z dziecka potencjał i zdziałać „cuda”. I tak stopniowo rezygnowałam z zajęć z dziećmi o innych niż dyslalia trudnościach, dziękowałam za zaufanie odsyłając do innych specjalisów, skupiając się na tym co wiem, co potrafię i co lubię robić.
Nie osiągnęłabym tego siedząc po kawałku w każdej z dziedzin logopedii, nie dałabym rady być wystarczająco dobra dla każdego pacjenta. Szkolić się z każdego tematu. Czytać każdą książkę. Dlatego wybrałam „swoją działkę” i nie mam oporów, by przyznać się iż nie pracuję z niemowlakami. Chętnie odeślę dziecko na konsultację do kogoś, kto ma większą wiedzę na temat rozszczepów. Kogoś, kto specjalizuje się w terapii afazji albo kto będzie potrafił pomóc lepiej niż ja w problemach z niepłynnością mowy. Nie uważam tego za ujmę, nie umniejsza to mojej wiedzy, ani nie wyrokuje jakim jestem specjalistą, bo obrałam sobie jeden kierunek pracy i w nim chcę się specjalizować. Oczywiście nadal mam w terapii kilkoro dzieci z innymi zaburzeniami, ale jest ich zdecydowanie mniej niż wcześniej, a w moim gabinecie bezapelacyjnie króluje dyslalia w każdej postaci.
Czy to błąd, że nie korzystamy nieustannie z setek szkoleń pojawiających się na rynku? Czy to źle, że decydujemy się działać w weższej dziedzinie zamiast brać na swoje barki zbyt dużo? Czy to wstyd przyznać się, że czegoś nie wiemy, nie potrafimy, nie mamy doświadczenia? Nie! Oczywiście, że nie. Nasz zawód cechuje ogomna odpowiedzialność i to odpowiedzialność własnie powinna podpowiedzieć nam, by nie brać udziału w tym pędzie na bycie najlepszym we wszystkim i ze wszystkiego.
Dlatego Rodzicu jeśli logopeda odsyła Cię do kogoś innego, jeśli wysyła w inne miejsce, odmawia i rezygnuje z podjęcia terapii – robi to najprawdopodobniej dla dobra Twojego dziecka. Nie miej mu tego za złe, nie oceniaj go źle.
Dlatego drogi logopedo jeśli nie jesteś pewien czy sobie poradzisz, jeśli nie masz doświadczenia w pracy z danym zaburzeniem nie bój się do tego przyznać i odeślij dziecko do kogoś innego. A sam jeśli czujesz, że to Twoja droga nabywaj doświadczenia pod okiem „większych”.